Dziś mija piąta rocznica śmierci Wilhelma Brasse. Warto przypomnieć lub poznać tego mieszkańca Żywca, fotografa w obozie Auschwitz.

Przedpiekle
Wilhelm Brasse urodził się w Żywcu 3 grudnia 1917 roku. Jego dzieciństwo przypadło na lata wielkiego kryzysu. W związku z nim rodzice wysłali młodego Wilhelma na naukę zawodu do zakładu fotograficznego. Był to jeden z najlepszych ówczesnych zakładów w Żywcu, mieszczący się przy ul. Kościuszki. To doświadczenie już w tak młodym wieku dało mu poczucie bycia artystą, choć nie przeczucie, jak zaważy na jego życiu. Zdobywszy kwalifikacje, pierwszą pracę podjął w Katowicach. Gdy miał 22 lata, tuż przed wybuchem II wojny światowej, zaproponowano mu podpisanie volkslisty. Nie zgodził się i wyjechał do Krynicy, gdzie do 30 sierpnia 1939 pracował w charakterze protokolanta. W trakcie wrześniowej tułaczki trafił do niemieckiej niewoli, ale udało mu się z niej uciec. Pierwsze miesiące wojny spędził w okolicy Lwowa. Potem, między innymi przez Żywiec, przebijał się razem z braćmi do Francji, nocami, przez „zieloną granicę”. W poniedziałek wielkanocny 1940 roku zostali ujęci i oddani w ręce gestapo. Dzięki niemiecko brzmiącemu nazwisku ponownie otrzymał propozycję opowiedzenia się po stronie okupantów i wstąpienia w szeregi Wehrmachtu. Nie poszedł na to. Skutkiem tego 31 mata 1940 roku, w jednym z pierwszych transportów, znalazł się w Obozie Koncentracyjnym Auschwitz.
Koszmarny czas
Na początku 1941 roku Wilhelm Brasse trafił do komanda, które wykonywało najcięższe prace. Był traktowany nieludzko i karany, ale jednocześnie zasłużył sobie na uznanie ze strony gestapowców dzięki swojej dokładności i skrupulatności. Z czasem wyszła na jaw również jego znajomość niemieckiego i fotografii. Hitlerowcy zlecili mu dokumentowanie na kliszach swoich obozowych dokonań. Brasse oddelegowany został do Erkennungsdienst czyli wydziału identyfikacji, do grupy fotografów. Zdjęcia robił prostym aparatem, najpierw więźniom nowo przybyłym do tego miejsca, pełnego okrucieństwa. Z czasem po fotografie zgłaszali się też Niemcy. Słynęli z zamiłowania do pozowania przed obiektywem i eksponowania swoich czynów. Dzięki temu trafiały się mu profity, na przykład w postaci dodatkowej racji żywnościowej. Zdjęć o charakterze policyjnym zmuszony był robić bardzo dużo. Ich liczba dochodziła rocznie do 50 tysięcy. Jednym z najbardziej koszmarnych wspomnień z tego okresu dla Wilhelma Brasse było to, że musiał wykonywać fotografie więźniarek przysyłanych do niego przez samego Josepha Mengele. Na zlecenie „doktora śmierci” wykonał prawie 500 zdjęć. Wiele jego fotografii obiegło potem cały świat. W charakterze obozowego fotografa pracował praktycznie do końca istnienia obozu. W styczniu 1945 roku został wezwany do Bernharda Waltera i nakazano mu spalić wszystkie zdjęcia, podobnie jak kartoteki. Ogień jednak nie chciał trawić negatywów. Nadzorcy uciekli, a fotografowie wydobyli z paleniska nie całkiem zniszczone negatywy i zabezpieczyli. Nie był to niestety koniec niewoli. Wilhelm Brasse trafił jeszcze do obozów: Mauthausen, Melk i Ebensee.
Życie ze wspomnieniami
Po wyzwoleniu Brasse wrócił do Żywca. Założył rodzinę, był ojcem. O tragizmie wojny jednak nie opowiadał, odcinając najbliższych od ewentualnej koszmarnej przeszłości. Nie był już też w stanie fotografować. Podjął kilka prób powrotu do tego zawodu, jednak skojarzenia z czasem obozowym odpychały go od obiektywu. Prowadził warsztat produkujący osłonki do wędlin. Zmarł 23 października 2012 roku. Dożył więc sędziwego wieku, 95 lat, większość z tego czasu wraz z czarnymi wspomnieniami i nadzieją, że w końcu odejdą.